Krzysztof Hołowczyc – jeden z najwybitniejszych polskich kierowców rajdowych rozmawia z Marzeną Mróz.
Spotykamy się w budynku apartamentowca Cosmopolitan. Przed nami panorama Warszawy i dużo maleńkich aut na ulicach. Są niczym zabawki…
To jest takie miejsce i moment, w którym chciałoby się usiąść i popatrzeć, jak ten świat pędzi w różne strony. Z perspektywy fajnego dystansu. Dystansu, który pozwala poobserwować, co się wokół dzieje, a przede wszystkim popatrzeć na ludzi. Co oni robią, będąc w miejscu, z którego widać więcej, wyraźniej. Bo przychodzi taki moment, że człowiek chce już z tej szachownicy zejść i tylko spoglądać na nią. A najlepiej – przesuwać figury.
Jak pan się czuje w Warszawie?
Zdecydowanie kocham wolniejszy rytm niż ten, który oferuje stolica. Całe moje życie jest szybkie, dlatego Warszawa jest dla mnie jeszcze jednym naturalnym miejscem do walki, do szukania nowych wyzwań. Trzeba coś wykonać, zrobić, przemieścić się. Akcja! Ale widzę, że tu, w jednym z apartamentów Cosmopolitan, w którym się dziś spotykamy, można spokojnie odpocząć, mieć tę swoją chwilę wytchnienia – patrząc z wysokości na miasto. Ja zwykle żyję dużo bliżej ziemi. Lubię kurz i błoto, które na mnie gdzieś pryśnie. To jest moje naturalne otoczenie. Do tego wszystkiego – mam siedem psów, które przecież muszą grasować. Warszawa by takiej bandy chyba nie przyjęła…
Dokąd pan wraca, żeby się zrelaksować. Gdzie jest pana miejsce?
Śmiejemy się z rodziną, że mieszkamy w parku miejskim w Olsztynie. Właśnie kończymy budowę nowego domu przy wylotówce z miasta. To jest nasze wyjątkowe, wymarzone miejsce, blisko natury. Ja tyle lat spędziłem w spalinach, huku, rwetesie, a moja żona bardzo kocha przyrodę i przez lata wciągała mnie w ten świat koloru zielonego. I nagle zobaczyłem, że on rzeczywiście jest fajny, że ma sens, że trzeba o niego dbać. W ten sposób z człowieka, który – można powiedzieć – żył spaliną, zmieniłem się w gościa, który uważa, że trzeba szanować naturę. Choćby po to, żeby ją mieć.
Pasja to wielka siła. Co sprawiło, że zaczął się pan ścigać?
Od dzieciaka, który szedł z ciężką teczką do szkoły, najważniejszą sprawą była dla mnie rywalizacja. Jeśli nie miałem z kim rywalizować, sam sobie wymyślałem przeciwnika. Wyznaczałem słup i ścigałem się z jadącym samochodem. Szybko rzucałem teczkę na ziemię i szczupakiem przeskakiwałem, żeby zwyciężyć z jadącym autem. Żeby być pierwszym!
Non stop rywalizacja.
Na każdych zawodach chciałem wygrywać. Na rękę, kto pierwszy pod stołem przejdzie, kto skoczy najdalej. A nawet – kto się o mało nie zabije. Podczas rywalizacji: kto skoczy z najwyższej wysokości, runąłem z drugiego piętra na piasek. Oczywiście, połamałem się. Ale chciałem pokazać, że ja potrafię więcej.
Na pewno miał pan też szczególne cechy, żeby wygrywać od dziecka.
Oczywiście, miałem naturalne predyspozycje do bycia sportowcem i wiedziałem, że mogę wybrać dowolną dyscyplinę. Byłem w reprezentacji szkoły – we wszystkim. Siatkówka, koszykówka, piłka ręczna. Wszędzie mnie wystawiali, bo się do wszystkiego nadawałem i – co ważne – rwałem. Cierpiałem tylko wtedy, gdy widziałem, jak podczas sportów drużynowych inni nie dawali z siebie tyle co ja, czyli wszystkiego. Nie rzucali się tak na zwycięstwo. Nie rozumiałem tego!
Wymagał pan od innych tyle ile od siebie…
Moja żona często powtarza: „Nie wymagaj od wszystkich tyle ile od siebie. Daj ludziom szansę, żeby funkcjonowali w swoim świecie, nie narzucaj im swoich standardów”.
Kolejną cechą, która „wsadziła” mnie do świata sportu, oprócz chęci rywalizacji z każdym, był mój obrzydliwy perfekcjonizm. Powodował on, że chciałem zrobić wszystko najlepiej jak tylko się da. Dosłownie – żeby już nie dało się zrobić lepiej. I muszę tu teraz przyznać, że to jest straszna cecha. Bo wykańcza wszystkich – rodzinę, przyjaciół, współpracowników. Na szczęście spotkałem w życiu kobietę, która zmieniła moje zwyczaje, a nawet cechy charakteru i pokazała mi, czym jest empatia.
Nagle zacząłem zauważać innych, odczuwać przyjemność z niesienia pomocy słabszym, biedniejszym. Dawniej wydawało mi się to kompletną bzdurą, bo albo jesteś drapieżnikiem i zwyciężasz, albo ktoś na ciebie napada. Musisz zwyciężać, a reszta się nie liczy – taką miałem kiedyś dewizę. Dzięki żonie zobaczyłem, że pomoc – czysta pomoc, którą niesiesz potrzebującym – daje bardzo dużo satysfakcji.
W jaki sposób pomagacie państwo innym?
Robimy to bezpośrednio, przychodzimy do potrzebujących. Może to zabrzmi górnolotnie, ale cieszy mnie to teraz bardziej niż kolejne zwycięstwo czy puchar, który mógłbym sobie postawić na półce.
Wszyscy widzą Hołowczyca zwycięzcę, Hołowczyca, który walczył, ścigał się, ryzykował, a teraz zmienił się… Aż czasami zaczyna mnie to samego martwić. Staję przed lustrem i mówię sobie:„Hołek, taki już jesteś miękki kalosz”. Ale zaraz potem robię sobie dzień dobroci dla innych, wychodzę na ulicę i pomagam najbiedniejszym.
Czy pana córki też mają sportowe pasje? Lubią wygrywać?
Wszystkie moje trzy córki mają ogromny talent sportowy. Mogłyby uprawiać sport zawodowo. Są szybkie, sprawne, mają świetny balans. Dostały to w genach od mamy i taty. Moja żona była koszykarką, grała w kadrze Polski. Dwie starsze córki widziały, jak oboje poświęcaliśmy się dla sportu i ile to kosztuje. Ale najmłodsza, która pamięta tylko uporządkowany świat dobrobytu, ma dziś szansę być wspaniałą koszykarką. Poszła w ślady mamy.
Czy Hołowczyc zwycięzca ma swój autorytet, swojego mistrza?
W czasach mojej młodości podziwiałem Fina Juhę Kankkunena, czterokrotnego rajdowego mistrza świata. Miałem też szczęście go poznać. Byłem wtedy chłopcem, stałem koło niego i chłonąłem każde słowo. Dosłownie zachwycałem się nim. Potem moim mistrzem był Ayrton Senna, brazylijski kierowca wyścigowy, trzykrotny mistrz świata Formuły 1. Wystartował w 160 grand prix, 81 razy stawał na podium. Prawdziwy perfekcjonista, który dawał z siebie wszystko.
Podobnie jak pan…
Kiedy wiesz, że jadąc na sto procent – wypadasz z trasy, a decydujesz się jechać na dziewięćdziesiąt dziewięć procent… Dziś już wiem, że nie jest to finalnie sposób na życie. Bo prędzej czy później takie myślenie i postępowanie cię zniszczy. Nie piłem alkoholu, bo on mi przeszkadzał w sporcie. Więc po co pić coś, co nie sprawia, że stajesz się lepszy. A teraz się śmieję, że wiele lat straciłem…
Albo zyskałem.
Tak, z perspektywy zdrowia na pewno. Ale też mam świadomość, że coś mnie w życiu ominęło. Mam tu na myśli towarzyskie kontakty z ludźmi. Po skończonym rajdzie natychmiast wsiadałem do samochodu i wracałem do domu, żeby być blisko żony i córek. A najlepiej – od razu zacząć przygotowania do nowego wyzwania!
W jaki sposób Hołowczyc perfekcjonista przygotowuje się do rajdu?
Stosuję zasadę przygotowywania się punkt po punkcie. Rajd Dakar odbywa się raz w roku. Do niedawna rozpoczynał się 1 lub 2 stycznia. Wszyscy budzili się w łóżkach po imprezach noworocznych, a my już byliśmy w Buenos Aires, Peru, Chile, Paryżu czy Lizbonie. W mojej rodzinie przez dziesięć lat nikt nie miał świąt. Bo ja, wilk z naostrzonymi zębami gotowy do walki, tylko warczałem – dajcie mi spokój. Kiedy trzeba było pomóc w przygotowaniach, mnie już w domu nie było. Myślę, że zmarnowałem rodzinie życie.
Jeden Dakar się kończył, drugi zaczynał…
Choć ten rajd odbywa się raz w roku, trzeba o nim myśleć w perspektywie. Przede wszystkim pytanie – co trzeba poprawić? Trenujemy w Maroku. Tam, na małym kawałku pustyni, niedaleko Marrakeszu – ciężko zasuwamy. Życie poświęciłem temu, żeby być jeszcze lepszym, jeszcze szybszym. Trwałem w tym cyklu przez dziesięć lat i nie miałem dość. Odpuściłem dopiero wtedy, gdy osiągnąłem swój cel i wniosłem polską flagę na podium tego arcytrudnego rajdu. Bo Dakar to prawdziwy egzamin. Pustynia nie toleruje prowizorki czy półśrodków. Ogromne znaczenie ma przygotowanie fizyczne i psychicznie, ale przede wszystkim ważne jest doświadczenie.
Doświadczenie pustyni – to jest nie tylko metafora?
To jest rajd, który zmienia spojrzenie człowieka na świat. Tak też było w moim przypadku. Dakar jest uzależniający. To choroba. Bo chcesz znowu być blisko granicy życia i śmierci. Tego miejsca, gdzie jest już ciemno. Poczynając od odwodnienia, przez piekielne góry, aż po ryzyko, że zwyczajnie zabłądzisz. W Afryce niektórzy zawodnicy potrafili zajechać do innego kraju, nie wiedząc o tym i… przesiedzieć tydzień w więzieniu. Nieprawdopodobne, ale tak właśnie było. Śmiało można powiedzieć, że kto przeżyje Dakar, jest innym człowiekiem. To prawda, że pustynia weryfikuje wszystko.
Oprócz treningu ciała jest również głowa.
Psychologia sportu, którą odkryłem później, bardzo wiele mi dała. Nauczyłem się, że jak już fizycznie jesteś świetny, to trzeba się zająć stroną mentalną, która ma ogromne znaczenie. Wiedząc to, bardzo wiele potyczek wygrywałem „głową”. Mam taką konstrukcję psychiczną, że im gorzej, tym lepiej. Potrafiłem nie spać dwie noce i zamiast paść następnego dnia, byłem jeszcze lepszy. Mam świadomość, że ta wyjątkowa cecha jest moją siłą.
A kiedy wszystko idzie dobrze?
Zawsze myślę, że mogę jeszcze wykrzesać z siebie dużo więcej. Że wciąż jeszcze nie wykorzystuję wszystkich swoich możliwości. Bo kiedy mam komfort, gdy wszystko idzie dobrze i zgodnie z planem, jestem średnio dobry.
Najwyraźniej służą panu ekstremalne warunki.
Lubię, kiedy ciśnienie mi się podwyższa. Inni w tej sytuacji giną, a dla mnie stan zarządzania kryzysowego jest normą. W krótkim czasie potrafię ocenić trudną sytuację i zareagować. Kiedyś podczas rajdu urwał się w samochodzie główny przewód prądowy od alternatora. Mechanicy do dziś pokazują sobie zdjęcia, w jaki sposób go przymocowałem. Robiąc podkładkę z tylnej klapy, zaplotłem „warkoczyk” – choć wszystko tam płonęło, łącznie z moimi palcami. Wkręciłem to i dojechałem do mety. Mechanicy mówili, że to niemożliwe… To są momenty, które powodują, że masz do siebie szacunek. Ja siebie lubię.
To widać.
Staję przed lustrem i mówię: „No, Hołek, parę fajnych rzeczy w życiu zrobiłeś”. Oczywiście, kilka też spieprzyłem. Ale też nauczyłem się patrzeć z boku i nie oceniać tego Hołowczyca we mnie tak radykalnie. Dzięki temu mam też do siebie dystans. Im bardziej jestem dojrzały, tym większy zoom stosuję wobec siebie i coraz więcej widzę – jak ten świat jest zbudowany i gdzie ja się dziś znajduję. W którym miejscu jestem teraz na życiowej i zawodowej szachownicy. Niezła figura, ale wciąż popylam w takt tego, co chce ktoś inny.
Mówimy o determinacji, perfekcjonizmie i profesjonalizmie, ale udział w rajdzie to również praca zespołowa.
Cały zespół pracuje na sukces w rajdzie. Kocham ludzi, którzy potrafią coś zrobić, i poświęcę im wszystko. Pracuję z grupą mechaników, którzy są ze mną od początku, można powiedzieć – od dziecka. Wiedzą, że zawsze znajdą miejsce w mojej firmie. Paweł – którego chciałoby porwać pół świata rajdowego i zaoferować kwoty dziesięć razy wyższe, niż mnie na to stać – i tak zostanie ze mną.
Jest lojalny.
Ma też u mnie komfort. Bo oprócz tego, że staram się go dowartościować finansowo tak, żeby czuł się bezpiecznie, to jeszcze wie, że szanuję jego pracę. Dla mnie najbliżsi współpracownicy są jak rodzina. Dbam o nich. Moim menedżerem jest Andrzej, z którym znamy się jeszcze z liceum. Do tej spory dyskutujemy, kto komu wtedy pierwszy przyłożył. Bo nie ma wątpliwości, że podczas pierwszego naszego spotkania starły się ze sobą dwa samce alfa. Najpierw pobiliśmy się w szatni, a potem zaprzyjaźniliśmy i tak już zostało. W pełni się uzupełniamy, choć bywa szorstko, bo Andrzej jest bardziej pragmatyczny i poukładany niż ja. Chce, żeby wszystko było uporządkowane, umowy podpisane. A ja bym chciał tę rakietę odpalić od razu. Lecimy, gaz do dechy! Będzie super! Na szczęście Andrzej dokłada stery do tej maszyny i zawsze gdzieś dolatujemy. Bliżej lub dalej celu.
Czy wróci pan do Dakaru?
To jest tak. Serce krzyczy – Dakar! Jedziemy! Poleciałem ostatnio na metę kolejnego rajdu i wszystko obejrzałem. Mam nawet zdjęcie w białej koszuli z moimi umorusanymi chłopakami. I to zdjęcie dokładnie obrazuje, w jakim punkcie ja się dziś znajduję. Bo wolałbym na nim być nie w koszuli, ale w kombinezonie. Bardziej ubrudzony, bardziej zmęczony. Tymczasem przyjechałem wypoczęty na zaproszenie króla saudyjskiego i wszystko tam już na mnie czekało. Samochód rządowy, a jak się okazało – nawet dwa samochody. Gdy zapytałem, dlaczego czeka na mnie aż tyle aut, usłyszałem, że to na wypadek, gdyby jedno się zepsuło…
Chciałbym wystartować, ale mój perfekcjonizm mówi mi: Jeśli chcesz to zrobić, musisz jak najszybciej mieć pieniądze i decyzję. Wtedy rozpoczynasz przygotowania. Choćby dziś! Trzeba by było też zrobić kilka rajdów. Bo wiem, że zawsze z pierwszego uderzenia, kiedy wsiadam do rajdówki, to frunę. Mogę wygrać z najlepszymi! Ale w Dakarze będę wygrywał dzień, może dwa – i co dalej? Zwykle idę „na świeżość”, zawsze pierwsze dotknięcie jest boskie, a później przychodzi ten moment, kiedy musisz się rozpędzić. Wejść na ten jedyny czysty wynik. Jak nisko spadniesz? Duży, solidny trening daje szansę, że ta kreska bardzo niewiele opadnie, będzie się trzymała, a nawet pod koniec wyścigu lekko zacznie piąć się do góry. Dlatego, stojąc na starcie, chciałbym wiedzieć, że jestem świetnie przygotowany, że stać mnie na zwycięstwo, które – jak wiadomo – jest splotem wielu okoliczności, także szczęścia i jakości sprzętu. Nie można powiedzieć: „Jadę do Dakaru, żeby wygrać”. Tak się nie da. Ale muszę, stojąc na starcie, mieć świadomość, że jestem gotowy na zwycięstwo. To jest w mojej głowie. Mam również świadomość, że nie stać mnie na porażkę.
„Piekło Dakaru”, to tytuł pana książki. Jest bardzo wymowny.
Rozum przypomina mi o trudach tego rajdu. Mówi: „Pamiętasz, chłopaku, jak cię bolało? Złamałeś kręgosłup raz, złamałeś drugi, mostki pourywane…”. Miałem mnóstwo różnych kontuzji, które niestety, przy takich przeciążeniach są nieuniknione. Nagle spadasz z drugiego piętra na ziemię, uderzasz kołami. To są siły, które trudno sobie wyobrazić. Mimo że mamy do dyspozycji super sprzęt, specjalne poduszki, które pochłaniają energię, i coraz większą świadomość. Technologia aut jest coraz lepsza, ale prędkości, które mogą osiągać, też coraz większe.
A w tym wszystkim jest jeszcze – człowiek…
Cały czas ten element, który nazywamy łącznikiem między kierownicą a pedałami, czyli człowiek, jest najsłabszym ogniwem. Można skończyć rajd z głupoty, kiedy nagle chrupnie ci kręgosłup. Spadłeś, boli, musisz wracać do domu i przez pół roku jesteś uziemiony. Ja nie mam lęku w sobie, ale świadomość, że jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia i być może z czegoś trzeba zrezygnować.
A gdyby dziś stanął przed panem sponsor?
Gdyby ktoś przyszedł dziś i powiedział: „Masz tu, Krzysztof, 1,5 mln euro i jedziemy”, podejrzewam, że od razu bym się zapalił. Choć wiem, jak trudno jest wejść na podium, zejść z niego, wrócić i zwyciężyć.
Pasją do ciekawych samochodów stara się pan zarażać innych.
To fascynujące dzieła sztuki motoryzacyjnej, kipiące emocjami i afirmujące radość życia. Za każdym razem, gdy siadam za kierownicą ferrari, lamborghini czy porsche, przeszywa mnie dreszcz ekscytacji. Chcę te emocje dzielić z przyjaciółmi, dlatego w 2011 roku założyłem Supercar Club Poland – klub współużytkowania wyjątkowych samochodów, umożliwiający cieszenie się najlepszymi autami świata bez konieczności ich posiadania.
Skąd pomysł na klub i w jaki sposób on funkcjonuje?
Z doświadczenia. Fascynując się autami przez lata, starałem się posiadać ich jak najwięcej. To niemal nałóg. Jednak zapełnianie własnego garażu kolejnymi samochodami na pewnym etapie życia traci racjonalność, a nawet przysparza więcej frustracji, niż daje przyjemności. Więcej czasu poświęca się na obsługę niż na jeżdżenie. Postanowiłem znaleźć rozsądny sposób realizacji tej pasji. Nie odkryłem Ameryki – podobne kluby funkcjonują w wielu krajach. Klub dysponuje blisko 50 autami, takimi jak ferrari, lamborghini czy porsche, z których korzystają klubowicze opłacający składki. Opłata roczna to między 50 a 150 tys. zł. Kupuje się pulę punktów, które wymienia się na jazdę autami i uczestnictwo w imprezach organizowanych przez klub. Oczywiście, stale rozbudowujemy naszą flotę. Liczba samochodów rośnie wraz z powiększaniem się grona klubowiczów. To oni decydują, jakie auta kupujemy, a jakie sprzedajemy. Nie skupiamy się jednak wyłącznie na samochodach – urozmaicamy sobie życie licznymi wspólnymi wyprawami, dniami spędzanymi na torze, spotkaniami. Odkrywanie fantastycznych tras w supersamochodach, w gronie przyjaciół-entuzjastów – tego nie kupisz w żadnym biurze podróży.
Czy ma pan jeszcze inne pasje poza samochodami i rodziną?
Dużo czasu spędzam na wodzie i bardzo lubię ten żywioł. A szczególnie takie urządzenia z piekła rodem, jakimi są skutery wodne. 300 koni, siedzisz okrakiem na silniku, bo tak to mniej więcej wygląda – i ścigamy się! Przyjeżdżają chłopcy z całej Polski na wytyczony tor wodny, żeby pokazać Hołkowi, jak się naprawdę „chodzi”. A tymczasem dziadek z zaciśniętymi zębami i wyrwanym barkiem – jedzie i wygrywa. To jest ta choroba, która wciąż we mnie siedzi – rywalizacja. Ktoś przyjeżdża i mówi, że jest lepszy. No to ja ci pokażę!
Dziękuję za rozmowę i życzę zwycięstwa w Dakarze.