Anna Maria Jopek jest artystką, która nie szuka rozgłosu, a prawdy o sztuce. Jej twórczość unosi nas do miejsc, w których czas nie istnieje, a dźwięki służą za emocje. Najnowsza płyta Anny Marii Jopek „Ulotne” jest kluczem do inspirującej podróży przez łagodny świat poezji i muzyki.
Czym był inspirowany tytuł Pani najnowszej płyty „Ulotne” nagranej z udziałem wybitnego saksofonisty Branforda Marsalisa?
Już kulisy powstania tej płyty pokazują, jak przypadek i impuls zmienia bieg zdarzeń. Projekt wymyślony jako koncertowy spodobał nam się na tyle, że przed końcem trasy postanowiliśmy go uchwycić, nagrać. Była tylko jedna taka noc przed rozjazdem wszystkich artystów i cudem udało się znaleźć studio. Nagranie ruszyło w środku nocy, bo wcześniej się nie dało. A potem wiele miesięcy nie miksowałam tamtej pamiątki, nie otwierałam tej sesji. I kiedy ją otworzyłam, wiedziałam, że trzeba to wydać na płycie i dopisać ciąg dalszy tej muzyce.
Potrzebny był czas, żeby ta ulotna muzyka dojrzała w Pani?
Czas i uważność. To, co znalazłam wtedy w nagraniu, musiało się nam wymknąć samoistnie. Tamta muzyka zupełnie nie przypominała tych samych utworów granych na scenie. Studio i noc dały jej tyle wewnętrznej ciszy i taką pastelowość. Prawdziwie ulotne.
Wspominała Pani na konferencji promującej „Ulotne”, że nie wierzy Pani w przypadki, i odnoszę wrażenie, że Pani spotkanie przed laty z Branfordem Marsalisem, miało swój ukryty cel. Zwieńczeniem stała się bowiem płyta, na której udało się utrwalić niezwykle efemeryczne doświadczenia…
Rzeczywiście, nie wierzę w przypadki, zwłaszcza gdy spotykam na swojej drodze takich ludzi, jak Branford. Ale to wielka zasługa Marcina (Kydryńskiego – przyp. red.), który takie introwertyczne „przypadki” jak ja (śmiech) kojarzy z niesamowitymi ludźmi. Nie udałoby się to także bez Joasi (Drozdy – przyp. red.), mojej menedżerki. Nasze drogi zeszły się przez przypadek, a jednak wierzę, że ci, którzy mają się usłyszeć, zawsze się odnajdą. W przypadku tego projektu wszystko zaczyna się od inicjatywy Marcina, żeby zaprosić Branforda do nagrania ze mną w 2007 roku płyty „ID”. Gdyby nie tamto doświadczenie i przekonanie, że mam wspólne wartości i podobną wrażliwość, a także głód na zrobienie czegoś niezwykłego, nie byłoby tej płyty po latach.
To Was łączy na wspólnej płaszczyźnie artystycznej, a czy jest coś, co Panią i Branforda Marsalisa dzieli pod tym względem? Z tego kontrastu bierze się inspiracja?
Przede wszystkim żyjemy w kompletnie odmiennych rzeczywistościach, działamy też w zupełnie różnych skalach. Ja jestem kameralistką, Branford nie. Ma też w sobie ogromną dyscyplinę i siłę, także fizyczną, niezbędną, żeby wytrzymać oszałamiający pęd jego życia artystycznego – potrafi spać po 4 godziny, przelecieć Atlantyk i zagrać koncert na dętym instrumencie. Śpiewanie przy tym to nic. Myślę, że jest to najsilniejsza, najbardziej wytrwała osoba, jaką kiedykolwiek spotkałam. Jego wewnętrzna energia emanuje i jest to inspirujące. Imponuje mi też skala, w jakiej Branford działa – intensywność mojego życia przy jego jest znikoma – a mnie i tak wydaje się absolutnym szaleństwem. Na szczęście, pozwala mi w zachwycie i szczęściu przemierzać świat i nie zwariować.
Kolejnym „nieprzypadkiem” w historii powstania „Ulotne” jest Pani występ ze Stingiem, którego saksofonistą był Branford Marsalis. Sting Was połączył?
Nie wiem, czy Sting nas połączył, ale muszę przyznać, że obaj panowie są do siebie bardzo podobni. Mają bardzo zbliżoną tężyznę duchową. Tak więc to nie przypadek, że ze sobą pracowali. Dzielą entuzjazm dla muzyki i są w równym stopniu artystami skończonymi – w pełni uformowanymi.
Muzyka wymaga szczerości?
Jest ona niezbędna, żeby móc całkowicie skupić się na sztuce. Muzyka musi być celem samym w sobie, a nie środkiem do załatwiania innych spraw – zaspokajania potrzeby popularności, zarabiania… To jest szczerość, a ona rodzi wspaniałe owoce.
W czym się wyraża Pani muzyczna szczerość?
Dla mnie, wychowywanej przez tancerkę i śpiewaka „Mazowsza”, najpierwszymi kołysankami były „Dwa serduszka, cztery oczy”, „Hej, przeleciał ptaszek” i „Oj, w kadzidlańskim boru”. Mam to w sobie głęboko zakorzenione i jestem nasiąknięta tymi motywami – czuję je pod skórą. Odnoszę wrażenie, że nawet gdy piszę swoje tematy, to zawsze w metrum 6/8 i w pewnym konkretnym nastroju oraz inspirowaną muzyką dzieciństwa skalą. Nie uciekam od tego, kim jestem, i staram się jak najlepiej wykorzystać to swoje postrzeganie muzyki. Inspirujące jest to, że mam grono kolegów, z którymi rozumiemy się bez słów i podobnie odczuwamy.
Przykładem jest koncert na Jazzahead w Bremie, który zagrałam z Leszkiem Możdżerem. Postanowiliśmy w trakcie występu zaimprowizować „Dwa serduszka, cztery oczy” i jedyne, co musieliśmy umówić, to tonacja, od której zaczęliśmy. A cała reszta, tekst, forma, emocjonalne zrozumienie tej muzyki, płynęła wprost z serca. Jest to cudowne, że mówimy jednym kodem i możemy nim się dzielić z muzykami z całego świata. Na platformie muzyki mogą się spotkać ludzie o różnych rodowodach, lecz wspólnej wrażliwości. Muzyka jest takim miejscem, które pozwala na to – umożliwia wejście w stan nieważkości, bez miejsca i czasu.
To, jak kruche są takie wspaniałe doświadczenia, pokazuje niedawna śmierć Tomasza Stańko. Jak wspomina Pani wspólne występy z tym wybitnym jazzmanem, między innymi w Cosmopolitan Twarda 2/4?
Płyta „Ulotne”ma jeszcze to bogactwo, że jest na niej ślad po Tomku. Nagranie utworu „Pożegnanie z Marią” pochodzi sprzed dwóch lat, kiedy robiliśmy pierwszą sesję do „Ulotne”. Zapytałam wtedy Tomka, czy możemy pożyczyć Marię dla Branforda. Tak bardzo chciałam pokazać Branfordowi piękno tej muzyki. Chciałam, żebyśmy grali najlepsze, co można tu znaleźć. Pamiętam, że gdy nagrywaliśmy „Pożegnanie z Marią” w studiu, było to nad ranem, to całość miała zupełnie inne wibracje – pełne skupienia, spokoju. Muzyka grała nami, a nie my muzykę…
Dziś widzę, że to nie był przypadek, że sięgnęłam wtedy po ten temat. Uderzyło mnie to, kiedy doszło do robienia opisów w książeczce do płyty i jedyne, co mogłam wówczas zrobić to dopisać „Pamięci Tomasza Stańko”. Był dla mnie przewodnikiem i wielkim nauczycielem – artystą absolutnie szczerym, przy którym każdy przestawał udawać, a zaczynał być naprawdę.
Czy można określić Tomasza Stańko jednym słowem, cechą, którą Pani z nim skojarzyła lub zapamiętała?
Tak. Był jak jego dźwięk… Pełen prawdy życia w jego pięknie, godności, mocy, ale i pęknięciu, potknięciu, upadku. Umiał objąć te skrajności w nas i scentrować w swojej grze. Humanizm najczystszej próby. Był dla mnie także człowiekiem niezwykle odważnym, zwłaszcza gdy wiedział już o tym, jak jest chory. Przeszedł to z wielką godnością i męstwem. Gdy rozmawialiśmy ostatni raz i odłożyłam słuchawkę, pomyślałam, że jest bohaterem i jak bardzo tęsknię za taką odwagą w moim świecie.
Podczas powstawania płyty „Ulotne” partnerowali Pani i Marsalisowi wspaniali artyści: Mino Cinelu, Krzysztof Herdzin, Maria Pomianowska, Robert Kubiszyn, Pedro Nazaruk, Marcin Wasilewski, Atom String Quartet. Co wniósł do tej muzycznej uczty każdy z nich?
Każdy wniósł siebie i wielki szacunek dla sąsiada przy mikrofonie i wszyscy byli wspaniali. To ludzie, z którymi chce się nagrywać, przebywać i być. Oni potrafią słuchać i zawierzyć się temu, co robią. Lubią ryzykować i szukać nowych muzycznych struktur. Mają w sobie wielką siłę.
Skąd Pani bierze siłę?
Z muzyki.
A inspirację do jej tworzenia?
Dla mnie muzyka jest formą medytacji. Gdy uda mi się dobrze „wczepić” w długi dźwięk, moja fizyczność przestaje istnieć. Nie potrafię tego inaczej opisać – to doświadczenie pozacielesne, stan zen, w którym fala świadomości niesie muzykę i jest przez nią niesiona.
Ta fala wiedzie Panią do kolejnego, 18. już albumu?
Oczywiście, mam już gotowych bardzo wiele rzeczy na przyszły rok i chcę je zrealizować ze swoim zespołem w najbliższych miesiącach. Jeszcze jest za wcześnie, by zdradzać szczegóły. Wierzę, że zrobię także dużą trasę ogólnopolską, ale to dopiero na jesieni 2019 roku.
Nie wybiegając tak daleko w przyszłość, proszę powiedzieć, jak wspomina Pani święta Bożego Narodzenia, które już za chwilę będziemy obchodzić? Jakie skojarzenia buduje w Pani ten niezwykły czas?
Rodzice, mimo że zawsze dużo podróżowali po świecie, na święta zawsze byli w domu – to pamiętam. Ja także zatrzymuję się w tym okresie i oddaję nastrojowi chwili. Staram się wszystkim wynagrodzić moją nieobecność lub niewystarczającą uwagę w ciągu roku. Stół, jedzenie, choinka, dekoracje… Nerwowo nadrabiam wszelkie niedociągnięcia i braki relacji (śmiech).
Nie jest to męczące?
Uwielbiam to i dzięki Bogu, że są te święta. Wierzę w nie i w to, że zbliżają nas do siebie, nawet gdy w inne dni, z różnych powodów, nie mamy czasu, żeby być razem z najbliższymi, ukochanymi.
Czego mogłaby Pani sobie życzyć na święta?
Nie mam i nigdy nie miałam marzeń o dobrach materialnych. Wierzę natomiast w to, że na każdy akt destrukcji – przemocy, krzywdy, rozpaczy na świecie powinien przypaść akt tworzenia, dotknięcie dobra, miłości, która wyrównuje bilans energii ziemskiej. Każdy akt twórczy – od napisania symfonii po ugotowanie z dedykacją pomidorowej – służy wspieraniu życia na ziemi. Życzę sobie siły w swoim tworzeniu codziennego balansu i wszystkim, którzy mają w sobie moce twórcze, a każdy je posiada, odwagi i radości w skupieniu na tworzeniu bardziej niż destrukcji. Abym umiała być po właściwej stronie mocy i jak najdłużej pracować jako „odgromnik” (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
„Wokalistki, dla których angielski nie jest językiem rodzimym, muszą zmierzyć się z wyzwaniem, jakim jest konieczność wyrażenia siebie na tyle, aby przekroczyć barierę językową dla amerykańskiej publiczności. Jednak, podobnie jak celtycka badaczka śpiewu Loreena McKennitt, Jopek posiada zdolność uczynienia tej bariery nieistotną. Znaczenie tych utworów jest jasne, nawet jeśli nie rozumiesz polskiego.”
James Hale, „Downbeat”