Dorota Miśkiewicz, absolwentka Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie w klasie skrzypiec, bardzo szybko zrozumiała, że jedyny instrument, jakiego potrzebuje, to jej własne struny głosowe. Córka słynnego saksofonisty jazzowego Henryka Miśkiewicza rozpoczęła karierę w zespole Włodzimierza Nahornego. Artystka nostalgiczna, poszukująca, charyzmatyczna, a jednocześnie skromna i piękna.
Rozmawia Marzena Mróz
Jakie dźwięki słychać na ulicach Warszawy?
Słychać samochody… Ale na Powiślu budzi mnie śpiew ptaków. To jest piękna muzyka.
Czy ma Pani swoje ulubione dzielnice, ulice, rewiry?
Warszawa to największe miasto w Polsce, rozwijające się bardzo dynamicznie. Ale wciąż są tu enklawy, w których czas się zatrzymał. Jest na przykład taki Jazdów, który zachował swój dawny charakter, a jednocześnie wokół strzelają w górę wieżowce. Bardzo lubię moje Powiśle, przede wszystkim za bliskość parków i bulwarów wiślanych, po których jeżdżę z radością na rowerze. Uwielbiam też przejść się do Łazienek na spacer. Podziwiam odnowione fragmenty Warszawy – ulicę Próżną i plac Grzybowski, pojawiło się tam życie. I to jest wspaniałe! Nie wyobrażam sobie, że mogłabym mieszkać w innym mieście.
Czy Warszawa inspiruje muzycznie?
W Warszawie dużo się dzieje. Jestem mocno związana z klubem jazzowym 12/14 przy ulicy Noakowskiego. Bywam tam często na kameralnych koncertach. Można w tym miejscu zobaczyć wybitnych muzyków z bliskiej odległości. Szczególnie gdy przyjeżdżają gwiazdy, takie jak gitarzysta jazzowy John Scofield. To było dla mnie przeżycie ekstatyczne! Lubię też Teatr Muzyczny Roma, niesamowicie jest stać tam na scenie i – mimo gabarytów sali – czuć się tak kameralnie. Podobnie czuję się tam jako słuchacz. Teraz czekam na salę Sinfonii Varsovii, która ma powstać na Pradze. Wreszcie Warszawa będzie miała dużą salę koncertową, tak jak Wrocław czy Katowice. Bardzo się ona przyda.
Warszawa jest jazzem, soulem, rockiem?
To miasto jest fusion! Tu mieszają się wpływy i narodowości. To zlepek różnych kultur – ludzi z całej Polski, którzy przyjeżdżają do miasta wielu możliwości, ale też i obcokrajowców. Mamy tu jazz, rock i muzykę poważną. Mamy wszystko i dlatego jest mi tu tak dobrze.
Marzy mi się portal, na którym wszystkie oferty kulturalne miasta byłyby w jednym miejscu. Otwierałabym go niczym menu w restauracji i wybierała to, na co mam danego dnia ochotę.
Pasję muzyczną wyniosła Pani z domu. Tata, brat, mama – wszyscy byli i są związani z nutami, dźwiękami.
Wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej, bo w domach moich rodziców. Ale z perspektywy mojego życia dzieciństwo miałam tak bardzo pełne muzyki, że nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zająć się czymkolwiek innym. Każdy dzień toczył się wokół nut. Gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje, zabieraliśmy ze sobą magnetofon i stawialiśmy przy szybie z tyłu, bo nie było radia w samochodzie. Włączaliśmy kasety i każda podróż była wypełniona muzyką. Pamiętam swojego pierwszego walkmana, jak z nim chodziłam do szkoły. Słuchałam wtedy George’a Bensona czy Ala Jarreau, których utwory tata nazywał jazzem dla dzieci. Dziś powiedzielibyśmy o nich pop jazz. Oczywiście słuchałam też Michaela Jacksona i George’a Michaela.
Pisze Pani muzykę, teksty piosenek, jest Pani producentką swoich płyt, skrzypaczką, z pasji – wokalistką. Czy coś pominęłam?
To się rzeczywiście wszystko wydarzyło w moim życiu. Ale od zawsze wiedziałam, że będę śpiewać, że jestem przede wszystkim wokalistką. Uwielbiam to robić i muszę to robić. Zaczynałam od chórków i reklamówek. Cokolwiek, byle śpiewać! Teraz już rzadziej piszę piosenki, skupiam się na tym, jak je zaśpiewać.
Śpiewa Pani jazz, poezję, na Pani koncertach nie brakuje wokaliz i rockowych akcentów. Nagrała Pani psalmy i piosenki dla dzieci. Co jeszcze Pani zaśpiewa?
Marzeń muzycznych to ja nie mam w głowie, tak żeby je spisać i odhaczać. To są bardziej pomysły, które realizuję, i kiedy to się dzieje, uświadamiam sobie, że ich realizacja jest dla mnie wielką radością. Często te pomysły marzenia przychodzą do mnie z zewnątrz. Tak było podczas współpracy z Cesarią Evorą czy z panem Jerzym Wasowskim.
Jak doszło do spotkania ze słynną Evorą?
Cesaria szukała kogoś, z kim mogłaby zaśpiewać w Polsce. Ponieważ byłyśmy związane z tą samą firmą Sony, jej szefowa zaproponowała mnie. Moje płyty pojechały do Cesarii, ona miała ich posłuchać i zaakceptować albo nie. Zaakceptowała, a następnie przysłała swój utwór, w którym wyznaczyła mi wolne miejsce, abym mogła zaśpiewać. Wtedy nawet się nie poznałyśmy, jedynie dograłam swoją ścieżkę do jej śladów. Spotkałyśmy się dopiero wtedy, gdy Evora przyleciała do Polski na promocję płyty, sesję zdjęciową i realizację teledysku.
Jak przebiegło to spotkanie?
Ja byłam bardzo przejęta, bo wiedziałam, że spotykam osobę, która jest postacią wyjątkową. Mówiło się o niej „Wielka Diva z Wysp Zielonego Przylądka”, „Bosonoga”. Ale już to zestawienie „Bosonoga Diva” zawiera dychotomię. Bo typową divą Cesaria nie była. Była szczera i spontaniczna. Trzeba jednak przyznać, że zachowywała się nieraz w sposób dość nietypowy. Mogło się wydawać, że nie wiążą jej żadne zakazy czy nakazy. Jeśli na przykład coś zostało podane w restauracji w sposób inny niż zamawiała i oczekiwała – po prostu z niej wychodziła. Jeśli taksówka przyjechała za późno – nie wsiadała do niej. Pewne uchybienia traktowała jako brak szacunku i po prostu nie tolerowała ich. Potrafiła też zachować się zadziwiająco – niejako w drugą stronę. Pewnego wieczoru, kiedy wracałyśmy po koncercie do hotelu, pocałowała mnie w rękę.
Powiedziała coś wtedy?
Nie, my mało mówiłyśmy. Cesaria nie znała angielskiego, a ja francuskiego ani portugalskiego. Łączył nas język muzyki. Ale wspominam tę chwilę jako niezwykłe przeżycie, bo choć nie wymieniłyśmy wielu zdań – energia była wspólna.
Rozpoczęła Pani swoją karierę w zespole Włodzimierza Nahornego, który ponoć traktuje Pani głos jak saksofon sopranowy.
Zawsze musiałam śpiewać te szybkie „szesnastki”, które dla mnie napisał. To u Nahornego przeszłam szkołę śpiewania scatem, improwizowania, bycia członkiem zespołu bardziej instrumentalnego niż wokalnego. Ja śpiewałam wokalizy. Bardzo wysoko, więc dzięki niemu poćwiczyłam sobie skalę głosu w górnych rejestrach.
Szkoła życia…
Tak. Pierwsze trasy koncertowe, samodzielne noszenie walizki, zwiedzanie świata.
Kolejne zrealizowane marzenie to spotkanie z muzyką Jerzego Wasowskiego.
To było spotkanie niejako z zaświatów… Syn pana Jerzego znalazł po latach jego nagranie. Zarejestrowane na kasecie leżało w szufladzie. Czekało. Słychać na nim, jak Wasowski gra na pianinie i śpiewa. Kiedy słuchaliśmy tego nagrania, czułam się tak, jakbyśmy podglądali pana Jerzego, jakbyśmy mu wchodzili do kuchni. Do wykonań znalezionych na kasetach została dograna cała orkiestra pod batutą Krzysztofa Herdzina, a niektóre fragmenty trzeba było pociąć tak, aby powstały duety. W ten sposób zrodziła się płyta „Wasowski odnaleziony”, a ja mogłam zaśpiewać ze „Starszym Panem”, co było dla mnie pięknym doświadczeniem zawodowym, a jednocześnie spełnieniem marzenia, o którym nawet nie śniłam. To była wspaniała lekcja interpretacji piosenki.
Piano.pl to kolejny zrealizowany przez Panią duży muzyczny projekt.
Wymyśliłam go, nie wiedząc na początku, jaką ma przybrać formę. Wiedziałam jedynie, że chciałabym zaprezentować różnych wspaniałych pianistów jazzowych. Następnie pomysł ewoluował, pojawiła się myśl, żeby zrobić to w formie koncertowej, a nie nagrania studyjnego. A może zrobimy to nie z typową sekcją jazzową, ale z kwartetem smyczkowym (Atom String Quartet!), żeby fortepian lepiej wybrzmiał? W rezultacie zaprosiłam do projektu pianistów trzech różnych pokoleń, żeby pokazać różne style aranżowania i grania, a także różne polskie piosenki, które wzruszają. Tak powstał projekt Piano.pl. Kiedy tylko wymyśliłam tę nazwę – wszystko ruszyło z kopyta. Koncert odbył się, został nagrany, powstały też płyty CD, DVD, jest winyl, a telewizja transmitowała jedną z części koncertu. To nagle zaistniało bardzo mocno i w rezultacie w Piano.pl wystąpiło 12 polskich pianistów. Myślałam wtedy, że projekt zakończy się na jednym koncercie, ale nie. My wciąż go gramy, w pełnych lub w nieco mniejszych składach. Mało tego, Piano.pl dalej się rozwija i biorą w nim udział pianiści, których nie usłyszymy na płycie. Powstały kolejne aranżacje.
Słuchając Piano.pl, myślałam – jak wiele można zrobić z piosenką. Jak można ją wywrócić do góry nogami! Ona nagle zyskuje zupełnie inny kolor, wydźwięk, staje się innym utworem. Bardzo cieszę się ze współpracy z Leszkiem Możdżerem, Dominikiem Wanią, z którymi wcześniej nie grałam, a którzy właśnie wywrócili grane przez siebie piosenki do góry nogami. Zawsze wspaniale pracuje mi się z Marcinem Wasilewskim, Bogdanem Hołownią czy Andrzejem Jagodzińskim. Bardzo też cenię sobie pozajazzowe akcenty projektu, wykonania Grzegorza Turnaua i Lutosławski Piano Duo. Przy okazji tego projektu lepiej poznałam się z Piotrem Orzechowskim, który nosi przydomek „Pianohooligan”. To on mnie namówił na wykonanie utworu „Rebeka” z repertuaru Ewy Demarczyk. Ja sama bym tej piosenki nigdy nie wybrała, uważając Demarczyk za wyjątkową osobowość. Tymczasem Piotr przyniósł mi swój aranż tego utworu, zagraliśmy go na próbie i ja już wiedziałam, że dam sobie z tym wszystkim radę. Przy tym projekcie ja po prostu oddałam się w ręce pianistów. Znałam utwory, tonację, a reszta – wiedziałam, że to za każdym razem będzie element zaskoczenia. Dla mnie, wychowanej na jazzie, takie zaskoczenia są wspaniałe. Mogłam wypuścić kontrolę z rąk. Dosłownie rozpływałam się i czułam, jak uczestnik większej całości.
To musiało być uczucie niczym dobra zabawa, która nie wiadomo dokąd zaprowadzi.
Nie wiedziałam nic. Za każdym razem po prostu cieszyłam się piękną muzyką.
Co przed Panią? Jaki kolejny projekt?
Bardzo bym chciała nagrać płytę z moim tatą. Myślę, że to już jest ten moment, w którym mogę. Wcześniej być może byłoby to odebrane jako podpieranie się tatusiem, a teraz już startujemy z równych pozycji. Zawsze będę uważała, że mój tata jest wielkim geniuszem saksofonu. Dziś każde z nas ma swój dorobek i swoją publiczność, swoje osobne życia muzyczne.
Czy czuje się Pani artystką spełnioną?
W pewnym sensie tak, w pewnym nie.
Zawsze jest jakieś „ale” – nawiązując do tytułu jednej z Pani płyt…
Jestem szczęśliwa, że mogę robić to, co lubię – grać koncerty, bez których nie wyobrażam sobie życia, po prostu być Dorotą Miśkiewicz.
Woli Pani koncertować, niż nagrywać płyty w studio?
Studio to jest atmosfera sterylna. Są słuchawki, słychać każdy wdech i wydech. A koncert to żywioł, publiczność, adrenalina! Lubię również i to, że na koncerty jadę, a potem z nich wracam. Podróżowanie samochodem, mieszkanie w hotelu – to jest to!
Ale chyba jednak artysta zawsze czuje jakiś rodzaj niespełnienia. Zawsze chce więcej, bo mu mało. Po nagraniu płyty przychodzi moment pustki. Powstaje ciśnienie wewnętrzne i myśl, że już czas na kolejne wyzwania. A kiedy zdarza mi się mieć tydzień wolnego, od razu zastanawiam się, co dalej – i to jest najtrudniejsze pytanie…
Kiedy ma już Pani ten wolny od zajęć tydzień, nie gra Pani i nie śpiewa – czym się Pani zajmuje?
Bardzo lubię rozmowy z ludźmi. Spotykam się z rodziną, z przyjaciółmi, chodzę na koncerty. Czasami siadam na ławce i czytam książkę. Można powiedzieć, że trochę bumeluję.
Jaki ma Pani sposób na relaks?
Zimą to jest zawsze jazda na nartach. Kiedy szusuję na stoku, mam wrażenie, że wiatr wywiewa mi myśli z głowy. Latem jeżdżę na rowerze i mam wtedy wiatr we włosach, a jest to uczucie, które lubię szczególnie. Uwielbiam polski Bałtyk z tą jego szarością i wyjątkową muzyką fal. Chyba bardziej mnie relaksuje niż ciepłe morza południowe. Nad morzem mam zwykle nieodpartą potrzebę śpiewania, przedzierania się głosem przez szum fal. Bo fale, woda – pobudzają do śpiewania. Tam czuję, że jestem częścią przyrody.
Przypływ i odpływ.
Cykle, które się powtarzają. Jesteśmy częścią tej ogromnej całości. W takich chwilach kontaktu z naturą wyraźnie czuję sens życia, a więc jednocześnie grania muzyki, tworzenia. Muzyka jako sfera dźwięków jest nam tak samo potrzebna jak chleb. I to daje mi poczucie głębokiego spełnienia.
Dziękuję za rozmowę.